sobota, 2 maja 2020

Antonio - Agnieszka Siepielska [Zapowiedź i fragment powieści]


Już 20 maja 2020 r. premiera powieści "Antonio" Agnieszki Siepielskiej, która ukarze się nakładem Wydawnictwa NieZwykłe. Jest to drugi tom cyklu Synowie zemsty. Mam dla Was opis i trzy pierwsze rozdziały książki.

~~~


OPIS:

Autorka bestsellerowego Rhysa powraca z drugim tomem mafijnej serii!

Alyssa Scott nie może się pozbierać po poniżeniu, jakie zafundował jej narzeczony, i to przed ołtarzem! On sobie teraz beztrosko żyje, kiedy ona nie potrafi poskładać złamanego serca. W akcie szaleństwa lub rozpaczy, sama nie wie, kiedy na światłach dostrzega swojego eks w samochodzie, rusza za nim.

Trafia do podejrzanej dzielnicy, ale to nie cofa jej przed pragnieniem dokonania zemsty. Gdy tylko widzi samochód Camerona, nie waha się ani chwili. Jednak okazuje się, że auto, które właśnie zdewastowała, nie należało do jej narzeczonego… ale do gangstera Antonio Valentiego.

W ten sposób Alyssa zaciągnęła dług. I to u samego mafiosa. Ale jeżeli ten myśli, że łatwo odzyska to, co stracił, to bardzo się myli. 

~~~

Rozdział 1
ALYSSA

Wodzę wzrokiem po pomieszczeniu, a moje oczy cierpią. Biały – niemal wszędzie ten cholerny kolor. Białe ściany i meble, biała sofa oraz biały stolik. O, są wyjątki! Ciemna drewniana podłoga i duży kwiat przy oknie po prawej stronie. No dobra, widzę jeszcze zielony serwetnik postawiony przede mną na wypadek, gdybym się rozkleiła, a także srebrne bibeloty. Wszystkie dodatki, figurki czy nawet pliki dokumentów są idealnie poukładane, jakby były eksponatami przyklejonymi do podłoża. Mam ochotę wstać i przestawić każdą rzecz – wtedy z pewnością poczułabym się lepiej.
Obecnie moje życie to jeden wielki rozgardiasz, a mieszkanie wygląda jak stajnia Augiasza; nawet nie pamiętam, jaki kolor ma podłoga w salonie. Tak więc, pomieszczenie, w którym przebywam, to zdecydowanie nie moje klimaty.
Siedząca naprzeciwko kobieta spogląda na mnie znad czarnych oprawek okularów, wyczekując odpowiedzi na zadane przed chwilą pytanie. Nawet ona jest zbyt idealna. Perfekcyjnie upięte blond włosy, perfekcyjnie wyprasowana błękitna koszula, za pomocą której zapewne chce budzić zaufanie pacjenta, a do tego… No niespodzianka! Biała spódnica.
– Alyssa? Opowiedz mi o swoim dzieciństwie – powtarza doktor Dunkan.
– Nie słyszała pani, co mówiłam? – pytam oburzona. – Narzeczony porzucił mnie przed ołtarzem i nie sądzę, aby moje dzieciństwo miało z tym coś wspólnego.
Nigdy nie opowiadam o przeszłości. Nigdy!
Psycholożka wzdycha, jakby była zniecierpliwiona. Kompletnie jej nie rozumiem. Im szybciej przejdziemy do sedna, tym prędzej skończymy i wszyscy będą zadowoleni, łącznie z moją mamą, która namówiła mnie na tę wizytę. Nigdy, przenigdy jej tego nie wybaczę.
– Tak, wspomniałaś też o kilku innych rzeczach, na przykład o tym, że to tobie zależało na szybkim wyjściu za mąż. Chciałabym jednak, abyśmy zaczęły od początku.
Wścibskie babsko. Nie płacę jej za to, żeby wtykała nos w nie swoje sprawy, tylko doradziła, jak mam sobie poradzić z armagedonem wywołanym przez… Ech!
– Chce pani znać prawdę? Dobra! Jako dziecko byłam otyłym rudzielcem z wielkimi okularami i aparatem na zębach. Wszyscy się ze mnie śmiali. Kiedy dorosłam, pojawił się Cameron Larson. Kochał mnie tak samo, jak ja jego. Co z tego, że chciałam wyjść za niego za mąż i myślałam tylko o tym, dlaczego obrączki nie nosi się na środkowym palcu, żebym mogła ją pokazywać wszystkim, którzy ze mnie drwili, mówiąc „pieprzcie się”?! – wykrzykuję, wystawiając wskazany palec w kierunku zszokowanej kobiety.
– Hmm… Myślę, że to byłoby samolubne – odpowiada zamyślona psycholożka.
Tego już za wiele. Wstaję, sięgam po czerwoną torebkę, po czym wyjmuję z niej plik banknotów, które rzucam na stolik.
– Wie pani, co jest samolubne? To, że mężczyzna, który każdego dnia powtarzał, jak bardzo mnie kocha, kupił już dla nas dom, planował, że będziemy mieli dwójkę dzieci, i obiecał, że nigdy mnie nie opuści, zwiał nagle z krótkim: „Nie mogę tego zrobić!” – łkam; pierwsze łzy frustracji spływają kaskadami po policzkach. – Niesprawiedliwe jest to, że on prawdopodobnie bawi się w najlepsze, a ja stanęłam w miejscu i nie umiem bez niego ruszyć dalej.
Na odchodne bezczelnie kradnę pudełko chusteczek i opuszczam gabinet z wysoko uniesioną głową. Wsiadam do zaparkowanego przed budynkiem niebieskiego cadillaca, gdzie po raz pierwszy opłakuję trzy miesiące, przez które żyłam w totalnym zawieszeniu.
Kiedy mija fala czarnej rozpaczy, doprowadzam się do porządku i przekręcam kluczyk w stacyjce. Zerkając w boczne lusterko, wyjeżdżam na główną ulicę. Postanawiam zrobić po drodze zakupy spożywcze, żeby w końcu coś zjeść. Potem z pewnością zadzwonię do mamy i powiem, co myślę o jej radach.
Skręciwszy na środkowy pas, zatrzymuję się, narzekając pod nosem na czerwone światło. Stukam palcami o kierownicę, nasłuchując wiadomości z radia, i od niechcenia zerkam w prawo. Zamieram. To niemożliwe, wszechświat się na mnie uwziął!
Zgrzytam zębami, zaciskając dłonie na kierownicy, podczas gdy krew w moich żyłach momentalnie zaczyna wrzeć, bo oto pojawił się on. Cameron Larson. Mężczyzna, którego kochałam i nadal kocham. Tak samo, jak nienawidzę.
Siedzi w jakimś czarnym cacku, spoglądając ku górze w oczekiwaniu na zmianę świateł, i rozmawia przez telefon. Gdy uśmiecha się w odpowiedzi na coś, co zapewne powiedziała osoba po drugiej stronie, żółć podchodzi mi do gardła. Kiedyś ten uśmiech był przeznaczony tylko dla mnie. Palcami wolnej dłoni przeczesuje brązowe włosy, odkłada aparat na bok, po czym rusza.
Ponieważ się zagapiłam, nie zauważyłam, kiedy zapaliło się pieprzone zielone. Po chwili pojazd zdradzieckiego byłego znika za zakrętem. Ktoś za mną wściekle ciśnie w klakson, więc nie myśląc już więcej, zjeżdżam na prawy pas i wpycham się przed kolejne nadjeżdżające auto.
Skręciwszy w następną ulicę, podążam za czarnym samochodem Camerona. Zerkam na kontrolkę paliwa, modląc się, żeby mój były nie jechał za daleko, bo inaczej droga powrotna będzie ciężka.
Śledzę Camerona około pół godziny, aż ten wjeżdża do dzielnicy, o której do tej pory dużo słyszałam; na pewno nie zapędziłabym się w te rejony, gdyby nie on. Czego w ogóle tu szuka?
Zatrzymuje się pod jakimś barem z lat sześćdziesiątych, a ja parkuję kawałek dalej, po drugiej stronie ulicy. Obserwuję, jak wysiada, poprawia czarną marynarkę, po czym wchodzi do lokalu.
Początkowo myślę, że umówił się z jakąś kobietą, ale żeby spotykał się z nią w dzielnicy, gdzie roi się od przestępców? Życie mu chyba niemiłe. Zresztą, co mnie to obchodzi? Powinni mu skopać tyłek i skasować to autko… 
O, właśnie! Przypominam sobie, że tato dał mi kij baseballowy, ot tak, do samoobrony.
Rozglądam się po okolicy – w pobliżu dostrzegam jedynie napakowanego faceta w garniaku stojącego przed lokalem. Kiedy wchodzi do środka, pojawia się moja szansa.
Odpinam pas bezpieczeństwa i opuszczam samochód. Okrążam go, a następnie otwieram bagażnik, z którego wyjmuję kij. Przechodzę przez ulicę, zachowując czujność. Gdy zbliżam się do pojazdu tego kretyna, coś mi podpowiada, że to nie jest dobry pomysł, ale już za późno na zmianę zdania. Biorę pierwszy zamach, uderzam w przedni reflektor, potem w drugi. Następnie z rozmachem atakuję maskę, raz za razem.
Nie wiem, ile jeszcze uderzeń oddaję pod wpływem narastającej furii, lecz nagle czuję duże zmęczenie, dyszę jak parowóz, bolą mnie ramiona, a przedmiot wypada mi z dłoni. Jedno jest pewne: ja i Cameron Larson możemy uznać, że jesteśmy kwita.
– Alyssa? – Na dźwięk głosu niedoszłego męża unoszę wzrok.
Przerażenie malujące się na jego twarzy może by mnie usatysfakcjonowało, gdyby nie fakt, że mamy towarzystwo. Dwóch napakowanych facetów i jednego mężczyzny o ciemnych oczach, który dziwnie mi się przygląda. Przeszywa mnie spojrzeniem, ściągając brwi w zaciekawieniu. Ogólnie można by go uznać za przystojnego, nawet z blizną na lewym policzku, jednak jego pewna siebie postawa, jakby górował nad całym światem, sprawia, że gęsia skórka pokrywa prawdopodobnie całe moje ciało.
Dziwnie speszona spuszczam wzrok i w ułamku sekundy robi mi się strasznie gorąco. Dwóch olbrzymów trzyma dłonie na pistoletach schowanych za paskiem, co oznacza, że moje godziny są policzone.
– Czym zasłużyła sobie moja własność na takie traktowanie? – pyta w końcu mężczyzna z blizną.
Patrzę na niego z przerażeniem i… 
Jego własność? Jak to jego własność?!
– Och – jęczę i nie dowierzam własnej głupocie.
– Och? – powtarza facet, unosząc brew; kąciki ust dziwnie mu drgają.

– To nie jest twój samochód? – pytam głupio Camerona, a ten, chyba nadal w ciężkim szoku, kręci głową.

Co robić? Co mam, do cholery, robić?! Głupia, głupia ja. Na poczekaniu staram się wymyślić jakąś historyjkę, aby móc po prostu zwiać.

– Emm – dukam. – To małe nieporozumienie, Cameron chętnie zapłaci za naprawę szkód. Spieszę się na lunch z tatą, który jest policjantem – oświadczam, lejąc wodę, i modlę się w myślach, żeby mój były nie pisnął ani słowa.
Uśmiechając się sztucznie, robię kilka kroków w tył, a następnie ruszam w kierunku swojego pojazdu. Gdy za plecami słyszę prychnięcie, zwracam oczy ku niebu, błagając, aby dane mi było wydostać się stąd w jednym kawałku.
Po wejściu do cadillaca od razu blokuję zamki, po czym odjeżdżam, nawet nie zapinając pasa.
W drodze do domu nerwowo zerkam w lusterko, upewniając się, czy nikt mnie nie śledzi. Nie zauważając niczego podejrzanego, oddycham z ulgą, lecz coś mi podpowiada, że to wcale nie koniec.

Rozdział 2
ALYSSA

Przez kilka dni przesiaduję w swoim małym salonie przypominającym pole bitwy, rozmyślając nad wydarzeniami, które miały miejsce w moim życiu. Ponowne spotkanie z Cameronem, przy okazji którego o mały włos nie wpakowałam się w kolejne tarapaty, oraz niedawna utrata pracy przelały czarę goryczy. Ostatecznie podjęłam pewne decyzje i wykonałam pierwsze kroki, aby nie móc się już wycofać. Podczas niedzielnego obiadu muszę jeszcze przekazać wiadomość rodzicom.
Parkuję na podjeździe przed domem rodzinnym, wysiadam z samochodu, po czym otwieram drewnianą furtkę prowadzącą na tyły domu. Idąc ścieżką przy kremowej ścianie budynku, zmierzam do ogrodu. Mam nadzieję, że będziemy jeść na zewnątrz, bo przebywanie w panującym w domu sajgonie doprowadza mnie do białej gorączki.
Wszystko przez moją zwariowaną mamę, która pewnego dnia stwierdziła, że trzeba żyć zgodnie z naturą, i zaczęła przerabiać wnętrze według zasad feng shui. Ostatecznie zaprojektowała coś w rodzaju ogrodu botanicznego, w którym z niewyjaśnionych przyczyn odbywa się wyprzedaż garażowa.
Docieram na miejsce. W jednym z czterech wiklinowych foteli, ustawionych przy stoliku ogrodowym, siedzi wymęczony tato. Jego ciemne, przerzedzone włosy są w nieładzie, a przymknięte powieki ledwo odkrywają niebieskie tęczówki.
Sądząc po kilku nowych krzewach przy płocie, mama zadbała, by jej mąż miał bardzo pracowity poranek.
– Hej, córciu! – wita mnie z wymuszonym uśmiechem.
– Hej, tato. – Podchodzę bliżej, pochylam się, po czym całuję go w policzek. – Co dziś na obiad? – pytam niegrzecznie, siadając po jego prawej stronie. Umieram z głodu.
– Mama zamówiła pizzę – odpowiada, spoglądając na mnie leniwie.
– Co?! – wykrzykuję ze śmiechem. 
Lynn Scott nie znosi jedzenia typu fast food.
– To nie jest śmieszne – mruczy. – Mamy tutaj sytuację kryzysową. Twoja matka naoglądała się chyba za dużo telewizji, bo nagle stwierdziła, że jest medium i miała wizję. Teraz biega po domu, pali jakieś zioła i wymachuje piórem. – Patrzy na mnie tak, jakby błagał o pomoc. 
Mój tato jest z natury spokojnym człowiekiem, wręcz za spokojnym. W towarzystwie mamy, biedny, może ograniczyć się tylko do kiwania głową. Ta kobieta zagadałaby każdego bez wyjątku. A teraz jeszcze to.
– Żarcie! – krzyczy mój dziewiętnastoletni brat, który wchodzi do ogrodu przez drzwi kuchenne, trzymając dwa pudełka z pizzą.
Dawson to młodsza wersja ojca, z tym że w odróżnieniu od niego ma gęste kruczoczarne włosy. Ja z kolei swoje, ni to zielone, ni to szare oczy odziedziczyłam po mamie, wraz z rudymi włosami. Te jakoś nigdy mi nie przeszkadzały, mimo że przez pół życia byłam dla innych dynią albo marchewą.
Młody kładzie na stoliku obiad. Nie czekając na przybycie mamy, otwiera pierwsze opakowanie, po czym wyjmuje kawałek pizzy. Normalnie dałabym mu po łapach, jednak skoro został wprowadzony jakiś stan wyjątkowy – przecież mama nie toleruje tego typu jedzenia – to co mi tam. Sięgam po kawałek, który od razu zaczynam pochłaniać, a tato id
zie w moje ślady.
Jak na zawołanie w ogrodzie pojawia się mama, ubrana w białą letnią sukienkę; z dezaprobatą kręci głową. Kładzie z boku na stoliku tacę z napojami i, pochyliwszy się, całuje mnie w nadęty od jedzenia policzek. Teraz dopiero czuję swąd jakiegoś zielska. Ta kobieta na serio do reszty zwariowała. Prawdopodobnie za jakiś tydzień zmieni zainteresowania i wszystko wróci do normy, o ile nie wpadnie na bardziej szalony pomysł.
Lynn zajmuje miejsce obok taty, życzy nam smacznego, po czym sięga po swoją porcję.
Gdy już wszystko zjadamy, leniwie zsuwamy się w fotelach. Cały czas zastanawiam się, w którym momencie obwieścić wielką nowinę.
– Wyprowadzam się – wypalam w końcu, na co nikt specjalnie nie reaguje.
– O! – mówi mama z udawanym zdziwieniem. – Chyba już to zrobiłaś.
No to teraz czeka mnie najgorsza część. Kiedy oznajmiłam, że wyprowadzam się z domu, żeby zamieszkać po drugiej stronie Phoenix, rodzicielka o mało co nie przywiązała mnie do łóżka. Biorę głęboki wdech, powoli wypuszczam powietrze, a następnie spuszczam bombę:
– Nie, opuszczam Phoenix.
Mama blednie, tata prycha, dając do zrozumienia, że już sobie pojechałam, natomiast Dawson klaszcze.
– Brawo, siora. Jak tylko będę miał okazję, też zwieję od tej patologii – żartuje i natychmiast odskakuje, aby uniknąć strzału z rozpędzonej ręki mamy.

– Jak na razie jesteś na moim garnuszku, więc mi tu nie bluźnij – psioczy do śmiejącego się brata, po czym spogląda na mnie z powagą. – Myślałam, że ta wizyta u psychologa ci pomogła.
Ach, tak! Przez cały czas w towarzystwie mamy udawałam, że magicznym sposobem zostałam wyleczona z Camerona. Gdyby tylko wiedziała, jak naprawdę się wtedy czułam, zeszłaby na zawał. Tym bardziej, w moim przekonaniu, myślała, iż po sesji nawet wrócę do domu.
– Tu nie o to chodzi, mamo – wyjaśniam. – Chcę zacząć wszystko od nowa.
Dobrze wie, o czym mówię, ale nigdy nie poruszamy tego tematu wprost. Nigdy.
– I gdzie to „od nowa” miałoby być? – pyta naburmuszona.
– Pamiętacie Julie, moją koleżankę ze studiów? – Zgodnie kiwają głowami, a ja źle się czuję, wciskając im ten kit. – Wyprowadziła się do Bostonu i potrzebuje współlokatorki.
– Wiedziałam! Miałam przeczucie! – krzyczy Lynn.
– Mamo, błagam cię, nie dramatyzuj. Mam dwadzieścia sześć lat – przypominam, lecz ona mnie ignoruje.
– Powiedz coś, Harold – zwraca się do taty.
– Ooo! To wolno mi wyrazić swoje zdanie? 
Wkurzona mama macha ręką w jego stronę, po czym znowu wlepia we mnie wzrok.
– Po moim trupie, córciu, wyjedziesz na drugi koniec Ameryki. Po moim trupie! – Wstaje i obrażona pędzi do domu. Chcę za nią pójść, ale tato mnie powstrzymuje.
– Zostaw, przejdzie jej – mówi.

***

Po kilku dniach nieustannych dyskusji oraz przekonywania mamy, że to nie koniec świata, udało się. Siedzę w samolocie, a im dłużej lecę, tym bardziej zastanawiam się, czy podjęłam słuszną decyzję. Do tego zżerają mnie wyrzuty sumienia, bo okłamałam rodziców. Nie mam w Bostonie żadnej koleżanki. Wymyśliłam tę bajeczkę na poczekaniu, żeby się nie martwili.
W rzeczywistości na ślepo wynajęłam mieszkanie, opłaciłam już z góry czynsz za pierwszy miesiąc, a także wysłałam dokumenty do kilku szkół z zapytaniem o wolny etat.
Po wyjściu z samolotu odbieram bagaż, dzwonię do mamy, aby zdać relację i zapewnić, że dotarłam w jednym kawałku, po czym opuszczam lotnisko. Udaję się do pobliskiej wypożyczalni samochodów, gdzie postanawiam zaszaleć, wybierając dokładnie taki sam pojazd, jaki niedawno uszkodziłam temu dziwnemu facetowi.
Wprowadzam do nawigacji mój nowy adres i ruszam. Cały czas mam to złe przeczucie; coś we mnie aż krzyczy, żebym zawróciła. Serio. 
Akurat! 
Wydałam niemal wszystkie pieniądze, zostawiając jedynie skromną kwotę, by przeżyć do otrzymania pierwszej wypłaty w nowej pracy. Więc czas spiąć dupę, bo już za późno na rezygnację.
Oczywiście musiałam utknąć w korku, więc minuty zamieniają się w godziny, a ja zaczynam powątpiewać. To wszystko jest niczym w porównaniu z tym, co czuję, gdy wszystkie znaki wskazują na to, że wyjeżdżam z miasta. W co ja się, do cholery, wkopałam? Powinnam mieć na nazwisko Kłopot, a na imię Bezmyślna.
W końcu głos z nawigacji oznajmia, iż dotarłam na miejsce, z tym że znajduję się pod jakimś ogrodzeniem obrośniętym bluszczem. Parkuję przed bramą i wybieram numer faceta, który niby jest właścicielem mieszkania w kamienicy, lecz ten nie odbiera. Ku mojej uciesze, jak się okazuje chwilowej, gość przysyła wiadomość, abym wjechała na posesję. W tym samym czasie otwierają się wrota posiadłości, jednak ani myślę się w to pakować.
– Jasna cholera! – wykrzykuję wściekła na siebie i zawracam. Moja ucieczka nie trwa długo, bo zza ogrodzenia wyłania się SUV, zagradzając mi drogę.
Pewnie normalnie wrzuciłabym wsteczny i wiała, lecz jestem sparaliżowana, gdy widzę, kto siedzi za kierownicą. Nie mogę wykonać żadnego ruchu, a tym bardziej pojąć, co się dzieje i gdzie jest ukryta kamera.
Cameron. Co, do jasnej cholery, robi tu Cam… Nie! Nie! Nie! To niemożliwe.
Mój były wysiada z samochodu, zbliża się, po czym otwiera drzwi mojego pojazdu.
– Chodź ze mną – warczy wyraźnie z czegoś niezadowolony.
– Mowy nie ma, wracam do domu. Pierwsze, co zrobię, to pojadę do twojej mamy i powiem, co za diabła we własnym łonie uchowała! – krzyczę, wymachując mu przed nosem palcem wskazującym.
– Nie pogrywaj z nim, Alyssa. Wiesz, z kim, do cholery, zadarłaś?! Wskakuj do drugiego samochodu! – beszta mnie bezczelny, zdradziecki uciekinier.
– Nie krzycz na mnie! – Odpinam pas, opuszczam pojazd, a następnie wściekła kieruję się w stronę SUV-a.
W momencie, gdy Cameron otwiera mi drzwi, wiem, że mam przerąbane. Pojawia się kolejna seria pytań: Skąd oni się tu wzięli? Po co tu są? I tak dalej…
– Panna Alyssa Scott. Znów się spotykamy. – Och, chciałabym mieć w sobie tyle entuzjazmu, co ten gość.
– Czego pan ode mnie chce? – pytam, zajmując miejsce obok niego i totalnie się poddając.
– Masz u mnie dług do spłacenia – oznajmia garniaczek już bardziej oschle.
Nie mam siły. O to biega? Mógłby pewnie kupić Księżyc, a pulta się o drobne zadrapania.
– Za te małe uszkodzenia?! – wybucham, spoglądając na mojego byłego, który siedzi już za kierownicą. – Serio, Cam? Aż taka z ciebie sknera, że nie mogłeś zapłacić? Gdybym wcześniej o tym wiedziała, sama zwiałabym sprzed tego ołtarza.
– Nie zawsze chodzi tylko o pieniądze – oznajmia twardo facet z blizną. 
Niech się zdecyduje.
– Doprawdy? Powie mi pan, ile jestem winna, zapłacę i wracam do domu – mruczę.
– To jest twój nowy dom. – Wskazuje na coś skinieniem głowy.
Spoglądam przed siebie i dopiero teraz dociera do mnie, że właśnie zbliżamy się do brązowego piętrowego budynku.
– Co to ma być? – szepczę.
– Ten dom jest moją własnością, tak jak ty.
– O ja pieprzę – mówię załamana.
– Już? Jeszcze się dobrze nie poznaliśmy – odpowiada mężczyzna, po czym wyciąga dłoń. – Antonio Valenti.

Rozdział 3
ALYSSA

Podjeżdżamy żwirową dróżką wśród terenów pokrytych zielenią. Zatrzymujemy się pod willą i wysiadamy z samochodu. Wlepiam wzrok w białe podwójne drzwi znajdujące się w dużej wnęce. Drzwi do domu faceta, który przed chwilą oznajmił, że jest moim właścicielem. 
Pff! Czy on wie, w co się pakuje?
Wzruszam ramionami, starając się odpowiedzieć sobie na to jakże ważne pytanie, gdy w wejściu pojawia się kolejny postawny mężczyzna. Ma ciemne, bardzo krótko ścięte włosy oraz piwne oczy. Skanuje wzrokiem otoczenie, aż pada on na konkretną osobę.
– Witaj… Capo? – zwraca się do mojego porywacza, okazując mu szacunek skinieniem. Mam wrażenie, jakby w mojej głowie rozbrzmiały miliony dzwonów.
Ja, Alyssa Scott, światowa łamaga oraz magnes przyciągający pecha, a w dodatku nieustannie pakująca się w kłopoty idiotka, dobiłam właśnie do mety. Jak mogłam wplątać się w taki bajzel? Widziałam wcześniej pistolety u ochroniarzy i domyśliłam się, że Valenti to szycha, ale to jest cholerna mafia. O jasna cholera. 
Spoglądam zszokowana na tego całego Valentiego. Pomimo że na mnie nie patrzy, drgają mu kąciki ust. Dlaczego mam wrażenie, że to przedstawienie było zaplanowane?
– Wejdźmy do środka – rozkazuje, po czym wskazuje, abym ruszyła pierwsza.
Tak też robię, po czym wkraczam do wnętrza. Idąc za nieznajomym, mijam hol, a chwilę później znajduję się w przestronnej głównej części domu z granitową ciemnobrązową podłogą. Niemal wszystkie ściany są utrzymane w kolorze kości słoniowej, natomiast jedna jest ciemnobeżowa – ta z wbudowanym oszklonym kominkiem, nad którym wisi telewizor. Biała kanapa i dwa fotele w kolorze czekolady to jedne z niewielu elementów wystroju pomieszczenia. Brak kwiatów, obrazów czy zdjęć sprawia, że jest tu jakoś tak pusto, choć ciekawie.
Po prawej znajdują się prowadzące na górę schody ze szklaną balustradą. Podobnie jak piętro wyżej, skąd zapewne widać cały salon.
– Czy możemy usiąść i na spokojnie porozmawiać? – pytam z lekka otumaniona sytuacją.
– Nie teraz. Pewnie jesteś zmęczona, co oznacza, że będziesz sprawiać problemy – odpowiada stanowczo Antonio, po czym spogląda na mojego byłego. – Zaprowadź ją do sypialni.
– Wolałabym…
– Puszczę ci to płazem, ale na przyszłość pamiętaj, że to, co mówię, nie podlega dyskusji – mówi. – Znając twoją naturę, nieraz będziesz musiała ponieść konsekwencje swojego zachowania. Radzę jednak się zachowywać.
Osz, to szuja capowata. Może ma bandę przydupasów oraz pistolet, ale ja mam… No nic już, kuźwa, nie mam. 
Szlag by to!
– Alyssa, chodź – upomina mnie Cam. Wzdycham z bezradności i ruszam za nim.
Wchodzimy po stopniach, a następnie idziemy korytarzem, skąd obserwuję, jak Valenti odchodzi ze swoim drugim pracownikiem. Przechodzimy do dalszej części budynku i skręcamy w prawo, gdzie znajdują się kolejne podwójne drzwi. Gdy Cam je otwiera, pierwsze, co przykuwa moją uwagę, to usytuowane bokiem do wejścia ogromne łoże z masą czarnych i bordowych poduch oraz narzutą w tych samych kolorach.
Naprzeciw stoi obszerna komoda z lustrem, a po jej prawej stronie dostrzegam kolejne drzwi.
– Tam jest łazienka, w ogóle to jest twoje lokum – przemawia mój były.
– Cameron. – Wypowiadanie jego imienia nadal przypomina wbijanie sobie ostrego narzędzia prosto w serce, choć jest już mniej bolesne. Może po prostu do tego przywykłam.
– Nawet nie proś, żebym pomógł ci uciec – syczy. – Z tego świata nie ma powrotu, chyba że w plastikowym worku, Alyssa.
Spuszczam głowę i skupiam wzrok na swoich ciuchach, by nie zwariować. Mam na sobie dresowe spodnie w kolorze khaki oraz jaśniejszą o kilka odcieni koszulkę, do których dobrałam białe trampki. 
W międzyczasie zastanawiam się, jak stąd uciec, i dochodzę do wniosku, że w tym momencie nie mam na to żadnych szans.
– Mógłbyś przynieść moją granatową walizkę? Mam tam ubrania na zmianę.
 – Przyniosę wszystkie bagaże – odpowiada z powagą Cameron, przypominając mi, że jestem tu uwięziona. – Dla swojego dobra nie rób więcej głupstw.
Łatwo powiedzieć. Choćbym nie wiem, jak bardzo się starała, kłopoty same mnie odnajdą.
Cam odwraca się i wychodzi, a ja wędruję do łazienki. To pomieszczenie, utrzymane w odcieniach kości słoniowej, zapiera dech w piersi. W centrum znajduje się owalna wanna, po prawej dwie umywalki, naprzeciw wejścia zaś ogromna przeszklona kabina prysznicowa. Do tego rząd szafek.
Podchodzę do lustra i dostrzegam na twarzy oznaki zmęczenia wynikające z długiej podróży oraz stresu. Niedbały kok, w który upięłam sięgające do połowy pleców rude włosy, oklapł.
Nie żebym wpadała w samozachwyt, nic z tych rzeczy, jednak uważam, że jako dorosła kobieta jestem ładna. Między mną a Cameronem nigdy nie było nawet jednej kłótni. Więc dlaczego ten dupek mnie zostawił? Zadaję sobie to pytanie za każdym razem, gdy patrzę na swoje odbicie. 
Rozglądam się, ot tak, jeszcze raz po pomieszczeniu i dochodzę do wniosku, że prysznic dobrze mi zrobi. Potem zejdę do pana i władcy Valentiego – niech w końcu wyjaśni, o co mu chodzi, i pozwoli mi odejść.
Przeszukuję szafki i wyjmuję czyste ręczniki. Zrzuciwszy ciuchy, wchodzę do kabiny. Ustawiam temperaturę, puszczam wodę, po czym staję pod deszczownicą. Jedyne kosmetyki na półce to męski żel pod prysznic oraz szampon; nie mając chwilowo innego wyjścia, pozwalam sobie z nich skorzystać.
Po wszystkim owijam ciało i włosy puchatym materiałem, podchodzę na palcach do drzwi, uchylam je, a następnie zaglądam do pokoju, żeby sprawdzić, czy Cam przyniósł moje rzeczy. Walizki leżą z boku, więc wyławiam bieliznę z wyprzedaży, zwykłą czarną koszulkę oraz znoszone jeansy.
Gdy znajduję grzebień, rozczesuję włosy, układając w głowie przemowę, którą mam zamiar strzelić panu Valentiemu. Przecież tutaj nie zostanę, mama by chyba ześwirowała. Podejrzewam, że i bez tego w ciągu miesiąca przyleci przeprowadzić kontrolę rodzicielską. Pewnie już odchodzi od zmysłów. Rzucam grzebień na komodę i dopadam do torebki, w której szperam w poszukiwaniu telefonu. Nie ma go. Oczywiście, że ta banda oszustów gwizdnęła mi komórkę. Portfel razem z dokumentami też wyparował. Po prostu cudownie.
Wplatam palce we włosy, potrząsam nimi, aby nie wyglądały na ulizane, wybiegam z pokoju i… wpadam na plecy mojego byłego. Ten natychmiast się odwraca, po czym lustruje mnie wzrokiem.
– Skończyłaś? – pyta. – Zaraz dostaniesz coś do jedzenia.
– Cameron, ja nie przyjechałam tu w odwiedziny do tego faceta i nie mam zamiaru korzystać więcej z niczego, co do niego należy, tylko po to, by dopisał mi to do rachunku! – wybucham, na co on wyraźnie zaciska szczękę.
– Nie krzycz na mnie, to nie ja biegałem po Phoenix z kijem baseballowym – fuka.
– Ale to była twoja wina! Ty mnie zostawiłeś! – warczę, dźgając go palcem.
Przez chwilę widzę w jego oczach przebłysk bólu i żalu. Unosi rękę, zbliża ją do mojej twarzy, lecz nagle zaciska ją w pięść, zerka w bok i robi krok w tył.
– Chodź – mówi znacznie łagodniejszym tonem. Rusza, a ja podążam za nim.
Schodzimy po schodach i kierujemy się na drugi koniec budynku. Przed wejściem do jednego z pomieszczeń Cam zatrzymuje się i każe mi poczekać. Tak też robię, choć moja natura daje o sobie znać – zaczyna mnie rozpierać energia. Nic na to nie poradzę.
Po kilku minutach mój były otwiera drzwi i pokazuje, żebym weszła.
Po przekroczeniu progu widzę mężczyznę, który mnie uprowadził. Siedzi w ogromnym brązowym fotelu za potężnym biurkiem, szczerząc się podczas rozmowy przez telefon.
– Tak, Rhys, może się zgodzę, jeśli udostępnisz mi swoją małżonkę na jedną noc – oznajmia, wskazując, abym usiadła na fotelu po drugiej stronie. – Dobra, dobra – dodaje i się rozłącza.
Ten facet ma tak nadmuchane ego, że któregoś dnia po prostu wybuchnie.
– Co ja tutaj robię? I proszę mi nie mówić, że jestem winna pieniądze. Sama opłata za czynsz, którą, jak mniemam, pan wziął, powinna pokryć koszty naprawy – mówię z wyrzutem.
– To prawda, ale u mnie odsetki rosną bardzo szybko i nie jesteś w stanie ich spłacić – odpowiada ze spokojem, wbijając we mnie magnetyzujące spojrzenie.
– Zatem czego pan chce, panie Valenti? – Mam nadzieję, że tym razem uzyskam odpowiedź.
– W moim świecie nie masz pieniędzy, musisz zapłacić krwią. Postanowiłem wziąć swoją zapłatę. Ciebie. 
Wywracam oczami.
– Skąd wiedziałeś, że tu będę?
– Wkroczyłaś na nieodpowiedni teren, zniszczyłaś moją własność i jeszcze miałaś czelność uciec, a potem… – Przerywa, marszcząc brwi; myśli nad czymś. – Powiedzmy, że postanowiłaś wyprowadzić się w tym samym czasie, kiedy ja przejmowałem nowe terytorium.
– Co mam niby teraz zrobić? Jak spłacić odsetki?
– Nie zaplanowałem jeszcze niczego odnośnie do twojej osoby. Może przydzielę cię do pracy w pubie albo w domu – informuje, po czym jego usta rozciągają się w chytrym uśmieszku. – Może będziesz moją nałożnicą, z tym ognistym temperamentem szybko wszystko odpracujesz.
Ha! Ha! Ha! Pieprznięty żartowniś, chciałby!
– Nie wiem, za kogo się uważasz nadęty, zakochany w sobie dupku, ale prędzej połknę garść gwoździ i odstawię kankana z kaktusem w tyłku, niż pozwolę ci się tknąć – oświadczam z bezczelnym uśmiechem.
Antonio wstaje i obchodzi biurko.
– Alyssa… Alyssa… Alyssa. Masz szczęście, że jestem dziś w dobrym humorze. Wiesz, co by się stało, gdybym się bardzo zdenerwował? – pyta, stając za mną. Czuję, jak jego palce zaciskają się wokół mojej szyi, a wargi muskają płatek ucha. – Przełożyłbym cię przez to biurko i pieprzył od tyłu do nieprzytomności, każąc łykać te gwoździe.
Jeżeli myśli, że mnie przestraszy, to się grubo myli. Przeszłam już w życiu przez takie gówno, że jego groźby są dla mnie niczym.
– Dawaj, Valenti – odpowiadam.




Skusicie się na tę książkę? 😉


2 komentarze:

  1. Nie znam tej serii, ale sądząc po fragmencie jest całkiem interesująca. Postaram się zatem w wolnej chwili mieć ją na uwadze.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie mój klimat, więc niestety, tym razem się nie skuszę.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za odwiedziny. Będzie mi bardzo miło jeśli zostawisz po sobie ślad, skomentujesz, zaobserwuhesz. A ja chętnie zajrzę do Ciebie :)